Wszystko tu funkcjonuje bez zarzutu. Ludzie szczerze uprzejmi, nie jak górale do ceprów. Nie ma komarów, brudu przyklejającego się do rąk. Mniej tu islamu niż w Goteborgu. Przyjemna wycieczka z ekipą z Polski.
W samolocie do Agadiru nawiązuje rozmowę z sąsiadem. -Trochę zimno w tym samolocie. – No nie ma się co dziwić – przecież -52 stopnie na zewnątrz. Mówimy tym samym językiem, ale chyba nie pogadam.
W Agadirze boski masaż, basen. O świcie ruszamy na północ przez przełęcz w górach Atlas. Tu jest najwyższy szczyt całej zachodniej Afryki – 4167m. Zimno jak cholera, wiatr, mgła. Wszyscy rzucają się do walizek po puchowe kurtki.
Marakesz mówi po polsku: “radio maryja – big masakra”, “madame chodź tu, za darmo”, “Lewandowski”. Tak dużo tu turystów z Polski, że właściciel zielarni przedstawia nam swoje produkty płynnie i dowcipnie po polsku, tyle że nie deklinuje: “z kurkuma bez czarny pieprz”. Ma specjały na wszystko: na herpes, hemoroidy, grzybicę, a każdy środek jest też świetny na pamięć. Nikt nie oparł się urokowi tego zielarza, wszyscy wychodzą z siatami, ja też. Kupiłam np skrystalizowany wyciąg z eukaliptusa do inhalacji. Przyda sie w saunie.
Odwiedzamy szkołę koraniczną Ben Youssef’a. Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce do medytacji, ale my tylko kamerujemy.
Krystyna nas pilotuje. Opowiada kwiecistym językiem o tym wspaniałym kraju. “Marakesz to bijące jądro i soczewka Maroka”. Aby jak najdłużej mówić stosuje synonim po synonimie. O rzemieślniku w souku “i on będzie szył, przyszywał, naszywał te pasy, taśmy, naszywki”. Wylicza wszystkie alternatywy: “kefti przyrządza się na otwartym ogniu, na gazie, na płycie elektrycznej”.
Nie było sejfu w hotelu więc sprytnie schowałam kosztowności w lodówce. Okazało się rano, że komórka przetrwała ten zimny chów, choć ociekała wodą po wyjęciu.
Z Marakeszu do Casablanki. Okazuje się, że oprócz nazwy nie ma nic wspólnego z filmem. Kręcony był w Los Angeles, w czasie wojny. Ani Bogarta ani Bergman tu nie było. Za to jest jeden z największych meczetów na świecie. Hassan II zbudował w 1986 roku typowy “skrytbygge” czyli budowlę szpanerską. W głównej nawie meczetu ćwiczę jogę. Na zdjęciu przed rzeźbionymi bramami z tytanu – a mnie biedulę stać było tylko na 4 klamerki tytanowe do ramionach.
Z tego 5 milionowego molocha jedziemy przez małe miasteczka Larache i Asilah, do Tangeru. Tanger jest wspaniały, ma taki “vibe”, że tu mogłabym zamieszkać. Rozciąga się szeroko na zboczach. Niepozorne drzwi prowadzą nas do skromnej kafejki na tarasie wysoko nad miastem z fenomenalną panoramą.
Jedziemy dalej do błękitnego miasta Chefchaouen. Od lipca tego roku legalna jest produkcja marihuany, ale nie na jointy, choć są tu wszechobecne zapachem. Obok nas w kawiarence siedzi towarzystwo i kopci marychę. Oferują mi haszysz ale kończy się na tym, że dostaję macha od faceta z dredami.
Jedziemy do tzw stolicy duchowej – Fezu. Tu produkuje się ceramikę oraz garbuje skóry. Ale śmierdzi! Mnie się tu nie bardzo podoba. Kultura tutejsza to przeciwny biegun do japońskiej. I takie też jest rękodzieło tutejsze – przeciwieństwo perfekcjonizmu japońskiego, ale z daleka ładne.
Wracamy przez Marakesz. Tu na placu kręcą się tzw figuranci terenowi. To nomenklatura używana w liście wypłat dla lajkoników w Krakowie. Tutejszy lajkonik to albo barwny nosiwoda, bębniarz kręcący kutasem na fezie, zaklinacz kobry, itp.
Kończymy w Agadirze na all inclusive w kompleksie Riu Tikida Dunas. Jest super. Gramy w taboo. Janusz pierwsze miejsce: instrument na którym gra piękna … w piosence Skaldów? Skrzypce. Lidka drugie miejsce: olbrzymi stwór przebywa w mokrym ale nie w morzu? Tadeusz wymienił słonie, żyrafy, nawet dinozaury, ale tu chodziło o wieloryba. Przebywa w oceanie, nie w morzu.
W Agadirze jest świetny souk, bardzo wygodny w porównaniu do innych. Szerokie alejki, nie tak że trzeba się przeciskać z osłami tak jak w Marakeszu i Fezie. Jest absolutnie wszystko, oprócz chwostów, to poniżej to souk w Marakeszu.
Chyba tu jeszcze kiedyś wrócę. Choćby po to żeby z Monią karmić koty.