Organizacje lobbistyczne wprowadziły wyrażenia wbrew ich semantyce w języku codziennym. Określenie “prawo własności intelektualnej” jest tak naprawdę ograniczeniem prawa własności. Kupującego.

Typowe prawo własności możemy rozpatrzyć dla przedmiotu takiego jak krzesło. Mogę zrobić co mi się podoba z nabytym przeze mnie krzesłem. Mogę je rozebrać na części żeby sprawdzić jak jest skonstuowane, mogę części użyć do jakiegoś projektu hobbistycznego, który potem mogę sprzedać jeśli zechcę. Mogę postawić przed domem i brać opłatę za obejrzenie czy używanie mojego krzesła, mogę też krzesło dalej odsprzedać. To wszystko jest naturalne dla nabytej własności, dla czegoś co jest MOJE.

Kiedy kupuję DVD z jakimś filmem to nabywam jakieś dziwne prawo własności. Nie mogę użyć fragmentów filmu do projektu hobbistycznego, który mogłabym zaprezentować komuś, dać czy też sprzedać. Nie wolno mi pobrać pieniędzy od sąsiada za obejrzenie. NIe wolno mi sprawdzić jak jest skonsturowane i skopiować.

W języku codziennym tranzakcja sprzedaży oznacza, że prawo własności obiektu tej transakcji przechodzi ze sprzedającego na kupującego. Jednak w przypadku tzw praw własności intelektualnej sprzedający ogranicza prawo własności kupującego, czyli tak naprawdę nie do końca sprzedaje swój towar. To tak jakbym kupiła krzesło, ale z ograniczeniem prawa siedzenia na nim tylko dla mnie i nikogo innego. Mogę stać się przestępcą jeśli przekroczę to ograniczone prawo własności i pozwolę na krześle usiąść Markowi, lub nie daj Boże Danusi! I tu pojawia się problem – potrzeba nadzoru policyjnego, żeby egzekwować od właściciela poprawne korzystanie z nowo nabytej quasi własności.

Lobbyści chcą aby przy transakcji sprzedaży-kupna uwagę skoncentrować na własności sprzedającego, przeciwnie niż jest to w naszym codziennym języku. Do tej pory im się to udawało. Miejmy nadzieję, że w przyszłości zastosują się do podstawowych przepisów komunikacji językowej.