Żal mi was wszystkich, których ominęła ta uczta. Opera Haendla została wystawiona po mistrzowsku u nas w goteborskiej operze. Nie widziałam w całym moim życiu operowego widza niczego lepszego. Każdy głos wybitny, a niektóre zupełnie wyjątkowe: jedni z najlepszych na świecie kontratenorów, William Towers jako Giulio i Yaniv d’Or jako Tolomeo. Młodziutka śpiewaczka z wielką przyszłością, Ida Falk Winland, to wymarzona Kleopatra – nie dość, że obdarzył ją Bóg słodkim, mocnym głosem to jest jeszcze piękna i ma sylwetkę modelki. Dyrygował specjalista od baroku Laurence Cummings. Było prawdziwie barokowo. Stroje barokowe a nie egipskie, choć akcja toczy się w Egipcie. Wszystko jest piękne, ale tak aby widać było, że stylizowane, bez najmniejszego wysiłku w kierunku realizmu. Inaczej dobrze naśmialibyśmy się z Giulio, który głosem eunucha zagrzewa do boju swoją armie, lub kiedy zrzuca złocony kaftan i pokazuje podkoszulkę z napisem Cesar.

A dzisiaj obejrzałam balet do mojego ulubionego utworu – Requiem Mozarta. Mozart się zawsze wybroni, ale bajzel był na scenie totalny. Tancerze biegali w spazmach ubrani w szare barchany. Od połowy zrobiło się trochę ładniej, jednak nalepsze kawałki, takie jak pierwszy Sanktus czy Rex tremende, zostały niestety zaprzepaszczone widokowo. Z góry zjechały chmurki, z których panie zrobiły sobie piekne balowe treny, na końcu Mozart kładzie się do łoża śmierci w scenie zupełnie jak z Odysei kosmicznej Kubricka: biała komnata w intensywnym zimnym oświetleniu z podłogi i ścian. Chyba chodziło o to, że tak naprawdę to Mozart nie umiera, podobnie jak bohater Kubricka. Tyle, że to przedstawienie, przynajmniej wizualnie, to gwóźdź do trumny.