W Laosie z wesołym chińczykiem śpiewającym po włosku O sole mio
Wietnam to Chiny, a Laos i Kambodża to Tajlandia. Wieeeelka różnica. Wietnamczycy są prawie tak głośni jak Chińczycy, Laotańczycy i Khmerowie (większość mieszkańców Kambodży) są dużo delikatniejsi w obyciu.
Nasza wycieczka zaczęła się kiepsko. Sobota 5 rano w hotelu przy lotnisku w Wwie telefon od Krysi z lotniska w Goteborgu: strajk na lotnisku w Berlinie, nie zdąży na lot z Wwy. Próbuje się więc dostać do nas prosto do Moskwy, bo my lecimy przez Moskwę do Hanoi. My to ja, Jola, Kasia i Lidka z Maćkiem.
Kiedy już jesteśmy na lotnisku Chopina, Krysia donosi, że jest w Sztokholmie. Niestety nici z przylotu do Moskwy – jej bilet stał się nieważny, bo nie stawiła się w Warszawie (no show up), nieważne w obie strony!
Kiedy jesteśmy w Moskwie, Krysia donosi: ma szansę na przelot z Paryża do Sajgony na następny dzień. Wsiadamy na długi lot do Hanoi i nadal nie wiemy czy Krysia do nas dotrze.
Z Hanoi lecimy do Sajgonu. A tam prawdziwy sajgon: rzeka motorynek, skuterów, wrzeszczący wietnamczycy, śmieci sąsiadują z jedzeniem na ulicach. Zwiedzamy muzeum martyrologii narodu wietnamskiego w wojnie z amerykańską armią. Do tuneli Wietkongu nas nie zawieziono. Za to wieczorem pijemy piwko na wysokości lądowiska helikopterów.
Krysia dolatuje szczęśliwie z Paryża do Sajgonu! Od razu jedziemy sampanem po Mekongu na targ wodny. Potem nocujemy Can Tho, tam też sajgon tylko trochę mniejszy. Odwiedzamy produkcję papieru ryżowego, ceramiki i cegieł, gdzie paliwem są łuski ryżowe – facet musi dorzucać non stop tego paliwa, ale jest ekologicznie, nic się nie marnuje.
Wietnam ma trochę większą powierzchnię od Polski, za to PKB na głowę ma 2 razy mniejsze, ale gęstość zaludnienia ponad 2 razy większą. Znajdujemy tu wyznanie, które nam odpowiada, pośród swoich świętych ma Wiktora Hugo, Charlie Chaplina i Marylin Monroe, modlimy się w ich świątynii
Kukuruźnikiem lecimy do królestwa Khmerów. Lądujemy w kambodżańskim Siem Reap – jeden pas startowy, dziura, ale niedaleko jest Angkor i największe jezioro, gdzie na wodzie jest wiele wiosek.
Pałace i świątynie Angkor z XIII wieku odkryli Francuzi trzebiąc dżunglę. Część murów pozostawiono prawie tak jak je zastano – w objęciach drzew.
Zastaje nas tam ulewa – oznacza to, że z chodnika nagle robi się rzeka. Prof. Jacek Sieradzki odmawia przejścia do ryksz, żona Basia stoi przerażona, Krysi udaje się go przekonać żeby jednak przeszli w deszczu do pojazdów, ale Jacek grozi, że wyjeżdża na następny dzień.
Wyjechał, ale z nami do Phnom Penh (kopiec pani Penh), czyli stolicy Kambodży. Nic specjalnego, no chyba że khmerskie tańce.
Na następny dzień znowu lecimy – do stolicy Laosu Vientiane. Na następny dzień znowu lecimy – do starej stolicy Laosu Luang Prabang. Jedzenie wszędzie dobre w dodatku z ozdobami, np ryba z rybakiem
Tutaj nareszcie zostajemy dłużej. Jest tu bosko. Nie dość że malownicze góry i rzeki to jeszcze trafiliśmy w dziesiątkę – na święto Boun Ok Phansa czyli festiwal światła. każda z okolicznych wsi przygotowuje łódź i dekoruje ją, a następnie odbywa się w mieście parada i konkurs łodzi, które potem spuszczane na rzekę.
Wycieczka do wsi gdzie kończy się droga, nie dotarła cywilizacja itp. Docieramy wyboistą drogą do jej końca, wysiadamy i słyszymy grzmot muzyki z kilkusetwatowych głośników. Krysia rozczarowana, że do wsi dotarł prąd. Mało tego – dotarły też komórki, którymi wzajemnie robimy sobie zdjęcia – oni już dawno nie widzieli tylu białych kretynów, którzy zapłacili grube dolary po to, żeby ich wytrzepało aby mogli zobaczyć lokalną dyskotekę z podpitymi laotańczykami.
Następna wycieczka kompensuję tą nieudaną – jedziemy do wodospadów jak z bajki. Kąpiemy się pod biczami wodnymi.
A w sąsiedztwie wylegują się misie księżycowe.
Koniec tego dobrego, lecimy do Hanoi. Na wybrzeżu tajfun, wycieczka nad morze przesunięta na następny dzień, a dziś chodzimy śladami Ho Chi Minha. Niestety zabalsamowane ciało zostało wypożyczone do renowacji w Rosji, nie ma więc kolejek do mauzoleum, jest tylko zmiana warty, a ludzi i tak w p… Jego prywatna willa jest w ogrodzie botanicznym, gdzie rosną dziwne drzewa wietrzące swoje korzenie.
Oglądamy dziwne przedstawienie kukiełek na wodzie – kukiełki są rzeczywiście na wodzie, prowadzone pod wodą kijami bambusowymi, a kukiełkarze brodzą w wodzie za parawanem ustrojeni w specjalne wodoodporne stroje.
Nareszcie tajfun przeszedł na północ nad Chiny więc jedziemy na wycieczkę do zatoki Ha Long gdzie pływamy podziwiając 1969 wysp typu słupy wapienne.
Wyszukany posiłek na stateczku obejmuje m.in. kraby faszerowane, tzn w skorupce kraba podane jest jego mięsko. Pan Kazimierz, lekko przygłuchy, poucza nas o potrzebie dostarczania wapnia organizmowi, po czym zaczyna chrupać skorupkę. Krysia obok niego stara się opanować i spokojnym głosem powtarza kilkakrotnie: jako lekarz stanowczo panu odradzam jedzenie skorupki. Pan Kazimierz nie słyszy bo mu skorupka chrupie w uszach i dalej konsumuje.
Czego tu się nie je. Ropuchy, larwy, karaluchy …
a popija się to kobrówką albo innym gadem
Żegnamy się z Krysią odjeżdżającą w góry wietnamskie na kilka dni i wylatujemy do Moskwy. Koniec i bomba a kto czytał ten trąba.