Niemal po każdych wyborach w Polsce to słyszę od znajomych. Po tych wyborach też wielu czuje się jak Sokrates – nienawidzi demokracji. Sokrates miał osobiste powody – został demokratycznie skazany na śmierć przez 52% ateńczyków. Sokrates uważał, że oddanie władzy za pomocą głosu nieracjonalnemu tłumowi skończy się zwycięstwem demagogii a nie demokracji (lub jak to nazywa Olga Tokarczuk “democrature”).
Trudno się z Sokratesem nie zgodzić widząc demagogów współczesnych partii. Platon też nie chciał demokracji – lansował timokrację, czyli prawo do głosu tylko dla honorowych obywateli (“timo” po grecku to honor, szacunek). Janusz Korwin Mikke też nie lubi demokracji (jeśli dobrze pamiętam chce oprzeć prawo do głosowania na podatku wpłacanym do kiesy państwa). Wspólnym mianownikiem tych pomysłów nie-demokracji jest to, że aby otrzymać prawo do głosu należy sobie na nie zasłużyć.
I tu pojawia się mój problem. Kto będzie decydował o tym kto sobie zasłużył i ma prawo głosować? Jestem zwolennikiem demokracji i przyjmuję z pokorą wyroki większości, bo to one wyrażają mądrość narodu w danym momencie. (Inna sprawa że mnie szlag trafia, szczególnie na rząd w kraju w którym mieszkam!)
Jedynie słuszna strategia dla nas poddanych władzy demokracji to ograniczanie władzy państwa nad jednostką. Ta strategia jest zawsze słuszna. W 2014 roku węgierski parlament został pomniejszony o ok. 48%: z 386 do 199 posłów.