Dyskusje o to czy katastrofa smoleńska była wynikiem spisku czy nie wydają się tylko nabierać rozmachu w miarę działania komisji badającej sprawę. Przeczytałam ciekawą wypowiedź z 1999 roku historyka Nikodema Bończa-Tomaszewskiego na temat przydatności Spiskowych Teorii Dziejów.
Samo określenie „spiskowa teoria dziejów” jest czysto pejoratywne, to po prostu inwektywa. Nikt, kto zajmuje się np. dziejami rozbiorów Polski i bada, powiedzmy, intrygi rosyjskich ambasadorów, nie powie, że konstruuje STD. Podobnie nikt nie powie, że ci, którzy zgadzają się, że w sierpniu 1939 roku Niemcy i ZSRR zawarły tajne porozumienie, które doprowadziło do wybuchu II wojny światowej, są wyznawcami STD.
Zdaje się to być sprzeczne z logiką, ponieważ w obu przypadkach mamy do czynienia z STD w najczystszej formie. Oto bowiem ukryte machinacje pozostających w cieniu sił prowadzą do kolejnych zwrotów w dziejach. Dlaczego zatem nauczyciel opowiadający o pakcie Ribbentrop-Mołotow zaliczany jest do ludzi normalnych, a nie paranoicznych wyznawców STD?
Weźmy przykład agenturalnej działalności Józefa Piłsudskiego. Stwierdzenie, że największy polityk XX-wiecznej Polski, wyprorokowany przez Słowackiego wyzwoliciel, był na liście płac wywiadów cesarsko-królewskiego i japońskiego, mogło by się wydawać tak obrazoburcze i absurdalne, że każdy patriota w odruchu świętego oburzenia kwalifikował tą teorię jako spiskową ergo idiotyczną.
Pozytywistyczne ideały, które uformowały bojowników z STD, zrodziły też oczywisty paradoks. Dla tych, którzy odrzucają wszelkie tropienie spisków, historia jest przejrzysta i odkrywa rozumowi swe tajemnice. Nie ma w dziejach miejsca na działania niejawne, niejasne relacje, ukryte motywy. Historia odkrywa przed nimi, tak jak przed Heglem, swoje tajemnice. Koniec teorii spiskowych byłby zatem prawdziwym końcem historii…