Film Tarantino “Once upon a time in Hollywood” mógłby spokojnie zostać skrócony o godzinę gdyby się trzymał głównego wątku, tzn przyjaźni schodzącego gwiazdora lat sześćdziesiątych Ricka Daltona (Leonardo) i jego kaskadera (Brad). Wątek rodziny Mansona jest kiepsko wpleciony w całość i właściwie chodzi o fantastyczny bryzgający krwią finał z zarzynaniem. Zaskakujący, nie zdradzę.
Jako postać imponuje kaskader – sprawiedliwy jak bohaterski kowboj. Jako aktor imponuje wspaniały Leonardo. Wciela się z totalną wiarygodnością w rozpitego aktora, którego gwiazda dołuje, podobnie jak potrafi przeskakiwać w role grane przez Daltona np twardego okrutnika kowboja, czy reklamy.
Skandalem okazało się wyśmianie Bruca Lee, jako przechwalającego się pyszałka, którego kaskader Daltona dzielnie wbija w karoserię samochodu. To trochę jak scena kiedy Indiana Jones strzela do mistrza szabli.
Warunki końca lat sześćdziesiątych są takie, Sharon Tate, jako wschodząca gwiazda, mieszka wyżej niż schodząca gwiazda – Rick Dalton, Polańscy ekstremalnie luksusowo, Dalton też nieźle, ale kaskader ma rozwalający się trailer na przedmieściach. Hippies są generalnie postrzegani jako darmozjady i chuligani. Takie normalne czasy, nie zwariowane jak aktualnie. Wszyscy tacy kulturalni, jak np Al Pacino, też świetny choć w małej roli.